sobota, 27 lipca 2013

Tajemnica - rozdział V

TAJEMNICA - ROZDZIAŁ V

Mateusz, poruszony tym, co zobaczył, gnał ślepo przez las. Nie oglądał się za siebie, nie miał na to czasu. Wpadł do domu, nie zamknąwszy za sobą drzwi. Na stole w kuchni leżała otwarta książka, jej strony przewracały się samoistnie z pomocą wiatru, wpadającego przez otwarte na szerz okno. Firanki opadały groźnie w górę i w dół. W pomieszczeniu nie było ani matki, ani siostry. Chłopak odwrócił się spiesznie, czując czyiś oddech na karku. Serce zapragnęło zniszczyć mu żebra i uciec z przestrachu, gdy tylko ujrzał twarz mężczyzny z blizną centymetry od swojej. Postać uśmiechnęła się obrzydliwie i wyszeptała, patrząc prosto w wystraszone, spłoszone oczy młodzieńca:
- Już czas.


Ja tymczasem, cichutko wślizgnęłam się do domu ciotki. W środku nie było nikogo. Tylko ostra cisza, godziła w moje niepewne serce, niczym sztylet. Nie wiedziałam, czy wejść, czy też uciec z tego przeklętego miejsca jak najdalej. Gdzie jednak miałabym się podziać? Mateusz mnie opuścił. Pewnie w końcu wydało mu się to wszystko zbyt trudne. Zrezygnowana, usiadłam na podłodze, oparłszy się o brudną ścianę przedpokoju i zaczęłam łkać, trzęsąc się w rytmie swojej smutnej piosenki. Trwałam tak - sama, samotna, niepewna jutra. Wkrótce rozszalała się straszna burza, krople ulewnego deszczu uderzały o szybę, akompaniując mi przy wylewaniu na wierzch osiadłej w sercu rozpaczy. Około pół godziny później poczułam, że ktoś delikatnie mnie obejmuje, a cudze łzy zaczynają znaczyć ślady na mojej skórze. To była ciotka. Przylgnęłam do niej, jak mała wystraszona dziewczynka. Starałam się uspokoić oddech. Kobieta w milczeniu gładziła moje włosy. W końcu przerwała ciszę słowami, które miały zmienić moje postrzeganie świata na zawsze:
- Przepraszam. Byłam, jaka byłam, bo chciałam cię przed Nim ochronić, rozumiesz. On zabił twoich rodziców. Znalazłam cię w lesie. Zdołałaś mu umknąć. Ja... Nie jestem twoją prawdziwą ciotką.


Zrozumiałam, że ta kobieta jest dobrym człowiekiem. Biła mnie, gdy uparcie, mimo jej zakazów chciałam gdzieś wyjść, bo bała się, że mężczyzna z blizną coś mi zrobi. Teraz milczałyśmy obie na ten temat, co było nie do wytrzymania. Chciałam zadać tak wiele pytań, lecz bałam się, że powiem o jedno słowo za dużo, a kobieta wybiegnie z domu płacząc i już nigdy nie wróci. Sny o przeszłości - coraz wyrazistsze, zaczęły nawiedzać mnie codziennie. 
Któregoś razu, obudziłam się w środku nocy, zlana zimnym potem. Niespokojnie rozejrzałam się po pustym, ogarniętym przez ciemność pokoju. Do ucha szeptała cisza, widziałam ogień. Niespokojne płomienie, pożerały wszystko wokół. Ogień stał się moim lękiem, obsesją, przeszkodą w normalnym funkcjonowaniu. Choć wyimaginowany, nie pozwalał mi ruszyć się z miejsca. Oddychałam ciężko, niespokojnie. Potrzebowałam pomocy, czyjejś obecności, nim wariactwo na dobre wpisze się w mój życiorys. Wstałam z łóżka i boso, w koszuli nocnej, ze zmierzwionymi włosami, ruszyłam do wyjścia. Otworzyłam ciężkie, stare drzwi i poczęłam zmierzać w stronę lasu. Wystraszona, co jakiś czas oglądałam się za siebie. Czułam, że tylko Mateusz może mi pomóc przezwyciężyć lęk. Jednak jego nie było. Trwała przede mną jedynie sterta suchych liści. Wilgotne powietrze osiadało na włosach, zamierało w płucach i chłodziło skórę. Na wpół przytomna wyszeptałam:
-Ogień, ogień, ogień go pochłonął - po czym zaczęłam zmierzać w stronę czarnych śladów stworzonych z sadzy. Wiedziałam. Czułam. Bałam się, że mogę przybyć za późno...

Ślady zaprowadziły mnie przed znany z moich snów dom. Nie czułam strachu, moje serce wypełniała raczej obojętność i pogodzenie z losem. Wszystko się jednak zmieniło w chwili, gdy ktoś zaczął przede mną odgrywać scenę sprzed lat. Budynek naprzeciw pożerał ogień, słyszałam krzyki cierpienia, czyiś podły śmiech, powietrze dookoła przesyciła okrutna woń dymu. Nie mogłam się ruszyć, stałam sparaliżowana, patrząc na ten akt destrukcji mojego życia. Wszystkie wspomnienia zaczęły wracać, raniąc przy tym moje wnętrze, czułam, jak dusza, podrapana tysiącem pazurów zła, krwawi. Wtedy stało się najgorsze. Zobaczyłam siebie - małą, zrozpaczoną, przerażoną dziewczynkę, której w jednej chwili zawalił się świat. Chciałam coś do niej powiedzieć, jakoś ją pocieszyć, ale gdy wyciągnęłam ku niej dłoń, senna mara rozpłynęła się w powietrzu. Usłyszałam za sobą podły śmiech:
- Wszystko jest iluzją.
- Ale...
- To tylko twoja wyobraźnia. Nie można zmienić przeszłości.
- Czemu to zrobiłeś? - zapytałam zbolałym głosem mężczyznę z blizną.
- To długa historia. Też kiedyś miałem uczucia, które ktoś podeptał i zmiął jak śmieci.
- Mamy dużo czasu. Poza tym, my - skrzywdzone dusze, powinniśmy trzymać się razem - powiedziałam wypranym z emocji głosem, zmęczonego życiem człowieka. Usiadłam na trawie, tajemniczy jegomość zajął miejsce koło mnie. Czułam się dziwnie w jego obecności. Taka... Na swoim miejscu. Zastanawiałam się, czym to jest spowodowane i na siłę usiłowałam wzbudzić w sobie nienawiść. 
- Byłem kiedyś szczęśliwy. Miałem żonę i córeczkę, którą bardzo kochałem. No i brata... Któregoś dnia okazało się, że moja żona jest bardzo chora. 
- Co jej dolegało?
- Schizofrenia. Nie wiem, dlaczego to się stało, czy choroba rozwijała się już wcześniej, niewiele wiem na temat samego schorzenia. Nie chciała iść do lekarza. Czemu? Bała się, że zamkną ją w psychiatryku, a nie chciała zostawić naszej małej córeczki. Bardzo ją kochała, niemal nad życie... Gdy dziewczynka przyszła na świat była taka szczęśliwa... - ostatnie zdanie niemal wyszeptał, po czym ukrył twarz między kolanami. 
- Co się z nią stało? 
- Któregoś dnia, jednego z tych spokojnych dni, kiedy choroba pozwalała jej odetchnąć, stało się nieszczęście. Ktoś porwał nasze dziecko. Szukaliśmy maleństwa wszędzie. Byliśmy zrozpaczeni...
- Powiadomiliście policję?
- Tak. Myślisz, że nam pomogli? Po jakimś czasie po prostu zaniechali poszukiwań. Powiedzieli, że im przykro, dodając, że nie jesteśmy jedynymi ludźmi w takiej sytuacji. Teresa całkiem się załamała. Jej choroba się pogłębiła, przestała się odzywać, żyła jakby gdzieś daleko ode mnie, w swoim własnym świecie iluzji i kłamstwa. Któregoś ranka, gdy otworzyłem oczy, dostrzegłem, że miejsce obok mnie jest puste. Wstałem z łóżka i boso pognałem przed siebie, pewien najgorszego. Moja żona stała na krańcu klifu, patrząc martwo w głębię morza. Odwróciła się do mnie, jej twarz naznaczył błogi uśmiech. Pomachała mi, po czym rzekła, jakby śniąc:
- Idę do naszej córeczki. Patrz, jaka jest już duża. Nie ruszaj się. Pamiętasz, co mówiła moja matka? Wszystko jest iluzją - ostatnie zdanie wyszeptała bez siły, po czym zrobiła krok naprzód. To działo się tak szybko, nie zdołałem jej uratować. 'Wszystko jest iluzją' - tak brzmiały jej ostatnie słowa. Załamany, ogarnięty bezsensem i rozpaczą wróciłem do domu. Miałem ochotę zrobić sobie krzywdę, lecz wewnętrzny głos nakazywał mi odnaleźć córkę. To trzyma mnie przy życiu, rozumiesz? Teresa chciałaby, żeby nasze dziecko było szczęśliwe. 
- Nie pojmuję roli moich rodziców w tym całym zamieszaniu...
- Rodziców?! Wiesz, kim oni byli? Chcesz poznać całą prawdę?
- Tak. Myślę, że jesteście mi to winni. Pragnę szczerości. 
- Przez wszystkie te lata szukałem mojej córki. W końcu natrafiłem na właściwy trop. Okazało się, że porwał ją nie kto inny, jak mój rodzony brat. Osoba, której w żadnym wypadku bym o to nie podejrzewał. Jego żona podobno nie mogła mieć dzieci. Co mnie to jednak obchodzi! Czy to powód, by niszczyć życie bliskich?! Przez to ścierwo moja żona straciła życie, ja popadłem w ruinę, a ukochana córeczka żyła w kłamstwie, nie znając swoich prawdziwych rodziców. Róża... - powiedział miękko, spoglądając mi w oczy - Wiem, że jestem dla ciebie błotem, nikim, skończonym potworem, bo zabiłem swojego brata. Chciałem cię odzyskać za wszelką cenę, rozumiesz? 
- I chciałeś się zemścić...
- Tak. Co innego mi pozostało, prócz zemsty? 
- To byli ludzie. Oni żyli, mieli plany, marzenia...
- Twoja matka też. Chciała dla ciebie jak najlepiej. Egzystowałyście w symbiozie, dając sobie nawzajem życie. Ty nadawałaś sens, ona się tobą opiekowała. Gdy zostałaś jej zabrana, wykończyła się psychicznie. Z winy mojego brata. Rozumiesz, jak się czułem? Jak czuję się teraz, wobec tego, że siedzisz obok i już nigdy mnie nie pokochasz? Pozostała mi tylko autodestrukcja, cudowny akt samospalenia. Nie mam już szans na szczęście, muszę odejść. Szkoda tylko, że moje miejsce nie jest przy twojej matce - pięknym aniele, ale u bram piekła - rzekł wstając. 
- Czekaj! Ta kobieta... Ona była w ciąży.
- Żona mojego brata?
- Owszem.
W oczach mężczyzny pojawiła się furia. Wyciągnął z tylnej kieszeni zapalniczkę, po czym krzyknął zapamiętale: 
- Czas zakończyć to przedstawienie! 


Co ma zamiar zrobić ojciec Róży? Kto może czuć się bezpieczny? Czy finał będzie szczęśliwy?
Tego oczywiście dowiecie się z kolejnego rozdziału. Mam nadzieję, że trochę was zaciekawiłam.

Ogólnie to opowiadanie jest dla mnie 'czymś innym'. Nie mam konkretnego planu, ponieważ zmieniam go z każdym rozdziałem, zaskakując sama siebie. Wkładam w nie serce i prawdziwe odczucia. W dodatku wiem, że gdzieś tam jest cząstka mnie, nie potrafię jasno wyjaśnić, dlaczego, ale tak jest. Czuję coś takiego przy każdym tekście, ale przy tym jakoś szczególnie... Może styl i fabuła nie są wyjątkowe, ale mam do niego jakiś sentyment. Sklejam tekst ze zlepek pomysłów i szkiców, napisanych dawniej i teraz. Jaki będzie finał? To nawet dla mnie jest zagadką. Ale cieszę się, że mogę się z wami podzielić historią Róży - zagubionej nastolatki, która tak naprawdę nic o sobie nie wie.
Dziękuję czytającym.

Miłego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz